Parytety dla kobiet – to jeden z ulubionych tematów debat feministek i polityków płci męskiej, chcących zyskać w oczach kobiet. Już ponad 40 państw wprowadziło ustawy, a nawet zapisy w konstytucji o obowiązkowym przyznaniu pewnej określonej ilości miejsc w sejmie kobietom. 50 kolejnych państw, decyzję o tym przydziale pozostawiło poszczególnym partiom, a te w większości ochoczo zobowiązują się do zapewnienia kobietom miejsc na listach wyborczych.

Podobnie jest w Polsce, mimo to odsetek pań jakie zasiadają w naszym Sejmie, wynosi na przestrzeni lat zawsze około 20 procent. Wielkość ta odpowiada średniej Europy i w przybliżeniu także całego świata. Może się więc wydawać słuszne, że w kolejnych krajach wprowadzane są parytety.

Czy jednak na pewno tak mała ilość kobiet u władzy wynika z dyskryminacji i nierównego traktowania? Czy ustanawiając parytety spowodujemy, że więcej pań zainteresuje się polityką? Podsumowywał to kiedyś Janusz Korwin-Mikke, mówiąc że podział ról wśród płci jest naturalny, i kobiety nigdy nie będą w taki stopniu przygotowane do pełnienia władzy jak mężczyźni, ponieważ bliższa jest im rodzina, niż kariera. Zarzucono mu od razu szowinizm, ale trudno nie przyznać tu trochę racji. Szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że ów podział ról na rodzinne kobiety i robiących karierę mężczyzn, zdeterminowany jest od wieków przez cechy biologiczne i inne głęboko zakorzenione charakterystyki płci, które nawet w dobie równouprawnienia dają się odczuć i wyodrębnić.

Jeśli w sejmie zasiada 20% kobiet – może niekoniecznie oznacza to, że zostały one zdyskryminowane przez mężczyzn, ale raczej, że są to te nieliczne kobiety, które charakteryzują się męskim sposobem myślenia i działania? W jaki sposób by nie podchodzić do tego tematu, jest on wciąż konfliktogenny i trudno o rozwiązanie, które usatysfakcjonowałoby wszystkich.